Kręta i trudna droga do wolności

Opublikowano: 11 December 2020

Jadwiga Staniszkis w gorzkim wprowadzeniu do polskiego wydania Samoograniczającej się rewolucji, zadała intrygujące pytanie: „Dziś, oddając do lektury tę książkę – pytam: czemu nie udało się wprowadzić w życie solidarnościowej utopii”. (s.16) Mało satysfakcjonująca odpowiedź wydaje się prosta – dlatego właśnie, że była utopią. Piękną, uwodzicielską swoim aksjologicznym, społecznym i politycznym przesłaniem, niemniej utopią.

 

Ruch społeczny „Solidarność”, gdyż tak najczęściej socjologowie i historycy nazywają tę rewolucyjną na owe czasy organizację, w swoich programowych postulatach nie mógł pomieścić się w ideologicznie zaprojektowanym, martwym politycznie systemie polskiego monocentryzmu. W wielu teoretycznych analizach „solidarnościowej rewolucji” próbowano znaleźć odpowiedź na kolejne ważne pytanie: czy Solidarność była ruchem tylko związkowym, czy społecznym ruchem obywatelskim? I znowu, jak się zdaje, odpowiedź jest dosyć oczywista – była jednym i drugim, co zresztą wynikało z jej niepowtarzalności i organizacyjnej wyjątkowości. Co więcej, gdyby nawet dokonała radykalnego samoograniczenia do działań związkowych, to i tak nie zostałaby politycznie zaakceptowana. Jej postulaty, cele i wartości, które chciała realizować, były zasadniczo sprzeczne z już tylko rytualnym, ale ciągle podtrzymywanym przez sowieckich ortodoksów, systemem komunistycznym.

Nie można zatem dziwić się, iż tak zaprojektowany system nie mógł dopuścić do niekontrolowanych działań społecznych – spontanicznych i żywiołowych. Szczególnie takich, które mogły zniszczyć jego pozornie naukowe, a w istocie ideologiczne fundamenty, które miały zapewniać mu prawomocność. Dynamiczna oddolność działań „Solidarności” i jej masowy charakter łączyły w sobie jedność działań godnościowych i wolnościowych. I znowu oddajmy głos Jadwidze Staniszkis: „Na wykluczenie społeczeństwa z dostępu do władzy oparte na micie komunistycznej »awangardy« odpowiedziano własnym mitem, wykluczającym komunistów z partycypacji w domenie racji moralnych” (s.10).

 
W uchwałach programowych związku te dwie wartości zawsze się pojawiały, ściśle związane z traktowaniem ludzi jako podmioty obywatelskie, a nie anonimowe elementy zbiorowej masy. I dlatego później były one konsekwentnie eliminowane przez system komunistyczny, gdyż wobec świadomie działających ludzkich podmiotów manipulacyjne, komunistyczne technologie władzy nie byłyby skuteczne.

 

Formułowanie postulatów, najpierw dotyczących zmiany warunków pracy, poprawy zaopatrzenia, czyli zmniejszenia trudów codziennej egzystencji, a potem także respektowania godności i wolności jednostki, zniesienia cenzury prewencyjnej, zerwania z podległością Polski wobec ZSRR musiały być uznane przez partyjne władze za działania kontrrewolucyjne, zmierzające do zmiany systemu politycznego. Dopowiedzmy też, że umiarkowane, wydawałoby się, propozycje, jak „koncepcja finlandyzacji” Jacka Kuronia, uwzględniająca uwarunkowania geopolityczne Polski, program „nowego ewolucjonizmu” Adama Michnika ani nawet zasada „suwerenności podzielonej” Jerzego Jedlickiego, zgodnie z którą władza ustawodawcza i wykonawcza pozostaje w rękach komunistów, a „Solidarność” dysponuje inicjatywą ustawodawczą i zachowuje częściową kontrolę polityczną, nie zmniejszały jej kontrrewolucyjnego potencjału w ocenie partyjnych ideologów.

Polska była bowiem ważną częścią, również z militarnego punktu widzenia, sowieckiego imperium, które brutalnie broniło się przed „zasadą domina”, czego dowiodło, tłumiąc krwawo powstanie w Budapeszcie w 1956 roku i unicestwiając „Praską wiosnę” w roku 1968. Patrząc z dzisiejszej, obiektywizującej perspektywy, należy docenić fakt, iż „wolnościowa euforia” trwała aż szesnaście dramatycznych, ale niezwykle ważnych miesięcy. Dzięki temu relatywnie długiemu okresowi możliwe było zbudowanie aksjologicznego, społecznego i politycznego programu „Solidarności”, którego realizacja doprowadziła w końcu do systemowej, demokratycznej zmiany.

Temu fascynującemu okresowi, tak trwale zapisanemu w pamięci komunikacyjnej mojego pokolenia, została poświęcona książka Leszka Olejnika Dekada Solidarności. Łódź w latach 1980 – 1989. Jest to ostatnia pozycja w bardzo ciekawej serii Łódź w PRL. PRL w Łodzi. Dzięki takim książkom, zaliczanym do mediów pamięci, budowana jest przecież trwała pamięć kulturowa, przekraczająca granice pokoleniowe.

Trzeba wyjątkowo pozytywnie ocenić zarówno sam pomysł napisania książki, jak i uzyskany efekt. Autor stanął przed bardzo trudnym zadaniem opisania wielowątkowego problemu, w którym równie ważna jest Łódź jako miasto i „Solidarność” w nim jako swoisty fenomen społeczny. Można założyć, iż było to dla Łodzi wydarzenie wyjątkowe. I tak jest w książce traktowane. O intelektualnych ambicjach autora świadczy nie tylko objętość książki (liczy ona, wraz z indeksem i bibliografią 326 stron), ale także rozbudowana jej struktura. Wystarczy spojrzeć na tytuły kolejnych piętnastu rozdziałów, aby dostrzec imponujący zakres tej pracy.

Leszek Olejnik jest uznanym historykiem, specjalizującym się, o czym pisze we Wstępie, w historii podziemnej „Solidarności”. Zdobycie takich kompetencji wymagało wielu lat kwerend w dostępnych archiwach, w tym również dokumentach służby bezpieczeństwa. Wychodząc nieco poza chronologię omówienia, od razu zaznaczę, że zawarte w nich informacje mają dramatyczny wydźwięk, zawierają bowiem nazwiska znanych łódzkich opozycjonistów i działaczy „Solidarności”, wykorzystywanych przez służbę bezpieczeństwa do inwigilacji struktur związku. Pozwala to snuć przy okazji ciekawą refleksję o stałej obecności figury Judasza w kulturze europejskiej.

Poza archiwami w książce wykorzystane są wspomnienia działaczy, podziemne publikacje, ulotki, biuletyny informacyjne. Dodatkowo zawiera ona wiele cennych fotografii, w tym także zdjęcia ze zbiorów autora. Dla osób, które przeżyły okres „solidarnościowej rewolucji” w Łodzi, wielkim emocjonalnym przeżyciem mogą być fotografie mało czytelnych już ulotek z pierwszych dni stanu wojennego, kiedy zaskakująca polityczna naiwność działaczy „Solidarności”, także łódzkich, po internowaniu większości z nich, doprowadziła związek do paraliżu informacyjnego i decyzyjnego.

 
Teoretycy ruchu społecznego „Solidarność” w swoich analizach podkreślają, iż poczucie znacznej przewagi w sferze symbolicznej doprowadziło wielu przywódców związkowych do wniosku, iż państwo komunistyczne jest już w fazie rozkładu. Ta zbyt wczesna i pochopna, jak się okazało, diagnoza słabości PZPR opierała się przede wszystkim na ocenie stanu dostępnych w obserwacji jawnych struktur państwa.

 

Służba bezpieczeństwa należała jednak do jego ukrytych zasobów i robiła, co do niej należało. Jak skutecznie, pisze o tym autor w rozdziale czwartym – 13 grudnia, podając dokładne dane o zakresie internowania w regionie łódzkim i jego skrajnie bezwzględny charakter. Jeśli dodamy, że po próbie zorganizowania strajku aresztowani zostali przywódcy związkowi, czyli Andrzej Słowik i Jerzy Kropiwnicki, skazani później aż na 6 lat więzienia, to możemy uświadomić sobie, z jaką siłą i precyzją przeprowadzone zostało uderzenie w związkowe, decyzyjne jądro. Był to także efekt głębokiej inwigilacji związkowych struktur.

Na marginesie tych rozważań warto powiedzieć, że jak wynika z książki, działaczy związkowych cechowała zbyt głęboka wiara w siłę strajku generalnego. W rozdziale piątym Barwy oporu opisane są próby organizowania strajków protestacyjnych, bezwzględnie rozbijane przez formacje ZOMO. Wielkość związku (prawie dziesięć milionów członków) budowała przekonanie o możliwej masowości i dynamice strajków. Nikt nie przypuszczał, że zaskoczenie wywołane militarną i psychologiczną bezwzględnością wprowadzenia stanu wojennego sparaliżuje prawie całkowicie wolę walki większości ludzi. Łatwość, z jaką ZOMO spacyfikowało protest w budynku „Solidarności” przy ul. Piotrkowskiej, stanowiła groźbę, która została społecznie dostrzeżona.

 
Należy podziwiać odwagę i determinację autorów ulotek i pierwszych biuletynów informacyjnych, które zaczęły się pojawiać w Łodzi już po kilku dniach, stanowiąc ważną próbę zbudowania związkowego kanału komunikacyjnego, poprzez który dostarczano wiarygodne informacje o internowanych, aresztowanych, sytuacji w regionie i w kraju. Kiedy się pamięta, jakie wtedy były trudności z papierem, farbą drukarską, powielaczami, z których większość została przejęta w pomieszczeniach związku, i jak surowe było prawo stanu wojennego, to wtedy dopiero można docenić heroizm zespołów redakcyjnych.

 

W książce jest mnóstwo informacji o wychodzących w stanie wojennym i w całej opisywanej dekadzie pismach, zespołach redakcyjnych, autorach i twórcach, którzy stworzyli, mimo represji, nie tylko „podziemne państwo konspiracyjne”, lecz także drugi obieg kultury niezależnej, niepoddanej cenzurze i budującej wartość twórczej wolności. Mieszkałem w Łodzi przez całą opisywana w książce dekadę, lecz dopiero teraz, czytając Dekadę Solidarności, uświadomiłem sobie, jak bogata była wydawnicza działalność, jak wiele w mieście było niezależnych galerii, amatorskich teatrów działających przy kościołach, i jak wielu twórców wykazało odwagę i zdecydowało się na działanie w ramach kultury niezależnej.

Wyczerpująco opisana jest w omawianym tomie działalność Duszpasterstwa Środowisk Twórczych działającego przy kościele oo. jezuitów. Inicjatywie patronował o. Stefan Miecznikowski, kapelan łódzkiej Solidarności – „sumienie Łodzi” – jak określił go w wywiadzie jemu poświęconym Stefan Niesiołowski. W inicjatywie brało udział wielu twórców i animatorów kultury, a zebranie organizacyjne odbyło się już 31 stycznia 1983. W latach 1983-1989 odbyło się tam 130 prelekcji. Inauguracyjny wykład Krajobraz skargi wygłosił 23 lutego 1983 r. ks. prof. Józef Tischner. Duszpasterstwo Środowisk Twórczych zapraszało na wykłady naukowców, polityków, bohaterów Powstania Warszawskiego, reżyserów i aktorów. Przy kościele działała również Galeria „Nawa Św. Krzysztofa”. Odbyło się w niej, w latach 1985-1988, 14 wystaw. Eksponowano w niej także fotografie – Zofii Rydet („Zapis socjologiczny”) i Ewy Rubinstein („Łódź1984-1985”). Oczywiście dyskretną opiekę nad tą działalnością zapewniał bp Józef Rozwadowski, postać wiele razy pojawiająca się w pozytywnych kontekstach. Także jako kapłan udzielający błogosławieństwa kobietom 30 lipca 1980 r. przed wyjściem na ulicę Piotrkowską „Marszu głodowego kobiet”, jednego z najbardziej dramatycznych wydarzeń „solidarnościowej wolności” w Łodzi.

Z książki również można się dowiedzieć, że Łódź w tamtych czasach należała do awangardy niezależnych galerii sztuki, oraz że działała tutaj, co niestety umknęło mojej uwadze w roku 1988 – Galeria Działań Maniakalnych – łódzka odmiana Pomarańczowej Alternatywy, znanej przede wszystkim ze swoich działań we Wrocławiu. Dobrze się stało, iż autor wykroczył nieco poza naukową powściągliwość i opisał kilka jej politycznych happeningów. Pojawia się w nich zawsze Krzysztof Skiba, twórca zespołu Big Cyc. Zastanawiająca jest powaga, z jaką Komendant Główny MO reagował na te kontrkulturowe działania, wydając nawet obszerne wytyczne, które miały „przeciwdziałać tego typu imprezom”. Jedno z haseł pojawiających się na tych happeningach niestety ciągle jest aktualne: „Obywatelu! Pomóż milicji – pobij się sam!!!” (s. 239).

Dobrze się stało, że piąta pozycja bardzo ciekawej serii poświęcona jest obiektywnemu opisaniu ruchu społecznego, który w dużej mierze został poddany zrozumiałym zabiegom historycznej mitologizacji. Jeszcze lepiej, że jej autorowi udało się wpisać działania łódzkiej „Solidarności” w ramy historii robotniczego miasta, które, jak pokazywały to poprzednie książki, nie było zbyt dobrze traktowane przez decydentów w PRL. A nawet świadomie marginalizowane, na co w książce można znaleźć wiele dowodów.

Można tę serię, wraz z omawianym tutaj tomem, traktować, używając wielkich słów (czasami trzeba to zrobić) jako naukowy hołd złożony Łodzi i jej mieszkańcom przez łódzkich historyków.

Komentarze

Ten post dostępny jest także w języku: Polish